wtorek, 25 lutego 2014

Tarta Kukułka

Kolejna tarta z mojego kursu. Idealna do porannej kawy.

Spód:

100 gram masła
2 żółtka
200 gram mąki
2 łyżki śmietany 18%

Środek:

125 gram masła
250 gram cukru muscovado
10 gram zmielonej kawy do espresso
90 ml likieru kahlua
2 jajka lekko ubite
50 gram mąki


Piekarnik rozkręcamy na 200 stopni. Ze składników na spód zagniatamy ciasto i wstawiamy na minimum 20 minut do lodówki zawinięte w folię spożywczą. 
Schłodzone ciasto rozwałkowujemy i wylepiamy nim formę około 26 cm. Pamiętajcie o zrobieniu dziurek w cieście przed wstawieniem do pieca. Pieczemy przez 12-15 minut, aż ciasto się zarumieni i wyjmujemy z pieca na czas, w którym przygotowywujemy nadzienie. Skręcamy piekarnik do 180 stopni.
W rondelku podgrzewamy masło z cukrem do momentu, aż masło się rozpuści. Dodajemy kawę (nie zaparzamy jej wcześniej) i likier. Zdejmujemy z ognia i czekamy, aż ostygnie.
Po ostudzeniu dodajemy jajka i mąke i bardzo dokładnie mieszamy. 

Wlewamy nadzienie na podpieczony spód  i zapiekamy 25-30 minut. 
Studzimy ciasto w wyłączonym piekarniku z drzwiczkami lekko uchylonymi.












poniedziałek, 24 lutego 2014

Mała Gruzja

Mała Gruzja urzekła mnie podczas Soho Food Market instrukcją jak poprawnie zjeść chinkali. 
http://glodnagospodyni.blogspot.com/2013/12/chinkali.html

Postanowiliśmy skosztować czegoś więcej, niż wspomniane pierożki, udaliśmy się więc do źródła na Nowogrodzką 40. Od progu dosyć ponuro. Królują brązy i zielenie. Nie dość, że za oknem paskudnie, to dodatkowo wnętrze nie napawa optymizmem. Nie należy się jednak zrażać bowiem menu oferuje wybór wszystkiego czym Gruzja (i nie tylko Gruzja) bogata. 

Trudno się zdecydować, trzymamy się zatem klasyki. Sup Gufte, czyli zupa z klopsikami z mięsa wołowo-jagnięcego, wspomniane,chinkali, chaczapuri Imercińskie (to te najbardziej klasyczne z serem). Na stole pojawia się również feta zawijana w boczku, z pysznym ostrym sosem lutenica, jagnięcina z bakłażanem, ziemniakami i kolendrą (czanachi) oraz reprezentujące Bałkany kebabczeta i kufte. Już śpieszę z wyjaśnieniem nazw. Kebabczeta to paluszki z siekanego mięsa wołowo-wieprzowego. Tymczasem kufte to mięso jagnięco-wołowe zawinięte w boczek.  

Chcemy napić się herbaty po gruzińsku - w końcu pewnie to coś innego, niż zwykła herbata. Podejrzewamy ją o jakiś ukryty smak lub zaskakujący dodatek. Okazuje się jednak, że to zwykła czarna herbata o 3 złote droższa, niż czarna herbata znajdująca się w tej samej karcie. Ot taka ciekawostka.

Po solidnej porcji zupy trudno znaleźć wystarczającą ilość miejsca na drugie dania, więc część chinkali wędruje z nami do domu ;-) Pozostałe dania znikają bez mrugnięcia okiem. Chachapuri są ciut za suche domawiam zatem sosy, żeby to zmienić. Ogólne spostrzeżenie jest takie, że wszystko jest bardzo, ale to bardzo słone. Pytanie co kto lubi. Nie pozostaje jednak żadna wątpliwość dotycząca pytania o najedzenie. Wychodząc z Małej Gruzji będziecie mieli brzuchy wypchane po brzegi.

I na koniec akcent humorystyczny. W Małej Gruzji znajdziemy, podążając za wzorcem z Sevres, wzorzec pierożka Chinkali. 

Gaamot!








wtorek, 18 lutego 2014

Na Pradze jest Ławeczka

Na warszawskiej Pradze, niedaleko Konesera jest Skamiejka czyli  po polsku Ławeczka. Mały, niepozorny lokalik z czterema stolikami. Pełno tu ozdób, pięknych samowarów, porcelanowych figurek, matrioszek. W kącie gra gramofon, a obok piętrzy się kolekcja płyt. Na kredowej tablicy menu wypisane w nieznanym nam rosyjskim języku. Nie czekamy jednak zbyt długo, żeby właścicielka opowiedziała, co możemy zjeść. 

Wybór na szczęście niewielki, co lubimy. Skamiejka specjalizuje się w pielmieni, czyli małych pierożkach z mięsnym farszem. W menu dostępne są również gruzińskiej chinkali, rosyjskie warenniki z serem oraz genialne zupy. Zawsze obecna jest solanka czyli słodko-kwaśna gęsta zupa, ugotowana na mięsnym rosole z kilkoma rodzajami mięs, ogórkami kiszonymi i w tym przypadku z kaparami i oliwkami. Trafiamy też na grzybową i nie możemy się zdecydować, która z zup jest lepsza. Nasyceni pierwszym daniem, chwilę czekamy na pielmieni, popijając herbatę z samowara z domowymi konfiturami śliwkowymi. W końcu pojawia się talerz pełen parujących, delikatnych pierożków. Kwaśna śmietana to obowiązkowy dodatek. Najadamy się jedną porcją na dwie osoby. Na zakończenie domowy sernik z polewą czekoladową. 

Smacznie, klimatycznie i domowo. Czego chcieć więcej? 
Smacznego - приятного аппетита!!!











Skamiejka, ulica Ząbkowska 37, wejście od Nieporęckiej
https://www.facebook.com/Skamiejka

piątek, 7 lutego 2014

Veg Deli przy Radnej

Zawsze lubiłam ulicę Radną. Mam do niej duży sentyment jeszcze z czasów studenckich, dlatego cieszę się, że powstaje tam coraz więcej ciekawych miejsc. Krótka to uliczka, ale z dużym potencjałem. Od ponad roku działa tam Veg Deli - miejsce jak sami o sobie piszą roślinne i bezglutenowe. Wielka była więc radość moje mamy (uczulonej na wszystko), że w końcu może zjeść na mieście i nie bać się o własne życie. 

Było tuż przed Świętami. Na dworze średnio przyjemnie, zimno i ponuro, ale wystarczy przekroczyć próg Veg i sytuacja ulega diametralnej zmianie. Białe, ciepłe wnętrze. Wszędzie palą się świeczki, dużo zielonych ozdobników jednym słowem miło. W karcie zgodnie z zapowiedzią zero mięsa, zero glutenu co wywołuje rozczarowanie u Panów. No nic nie wszyscy muszą być zadowoleni.

Jest nas sporo (w końcu to "rodzinne" spotkanie przedświąteczne), więc jest dużo zamieszania. Dwójka dzieci szaleje i dosłownie przemeblowuje restaurację. Dorośli gadają jeden przez drugiego, śmieją się, dyskutują nad wyborem dań... Klasyczni koszmarni klienci. Trafia nam się jednak opanowana Pani kelnerka, która przyparta do muru przez mojego męża w temacie curry, nadal zachowuje stoicki spokój.

Wybór pada na: glony wakame z ogórkiem,bambusem, orzechami nerkowca i mango, zupę tajską (akurat jest to zupa dnia), awokado z komosą ryżową znaną również jako quinoa, pomarańczami, pistacjami z dressingiem z limonki i kolendry,domowe kopytka z pieczoną dynią, szałwią i lawendą, oraz tort czekoladowy z chilli.
Jestem fanką glonów wakame i bambusa i to danie absolutnie podbija moje podniebienie. Dodatkowo mango, ogórek, orzechy nerkowca, sezam i sos sojowy tworzą idealną kompozycję. Jest to danie, dla którego byłabym skłonna jeszcze raz wpaść tam wizytą. Zupa tajska nie zachywca mojego męża. Jest chyba zbyt wodnista. Sałatka z quinoa i avokado jest dosyć mdła. Należą się jej jednak honory za pożywność. Kto zje cały talerz, jak mawiali Inkowie "matki wszystkich ziaren", długo jeszcze będzie czuł się najedzony. Dynia + szałwia w kompozycji z kopytkami jest w porządku, choć wydaje mi się, że w naszym przypadku kopytka ciut za długo miały kontakt z wodą. Naszą przygodę z wegańskim jedzeniem zamyka tort czekoladowy, który jest hmm, no właśnie jaki jest? Napiszę, że jest OK. 

Fajnie, że powstają miejsca takie jak Veg Deli, choć wiem, że nie jest miejsce dla mnie. Dzięki mojej mamie i jeszcze kilku innym bliskim mi osobom (uczuleniowcom czy też niejedzącym mięsa z wyboru), rozumiem problem jakim jest jedzenie w knajpach, gdzie serwuje się pseudowegetariańskie czy wegańskie dania. Są one takie tylko z nazwy bo wiadomo, że na kuchni różnie bywa. Moja mama jest idealnym przykładem, że osoby skrajnie uczuleniowe w Veg deli mogą jeść w pełni bezpiecznie. 







Veg Deli, ul. Radna 14
https://www.facebook.com/vegdeli

sobota, 1 lutego 2014

Wilczy głód na Wilczej

Wróciłam z wakacji. Trzy tygodnie nieobecności, a tu pach kilka nowych miejsc na kulinarnej mapie Warszawy, które trzeba odwiedzić.
Nie będę hipokrytką i mogę śmiało przyznać się, że czytam recenzje moich "koleżanek po fachu", bo wiem, że robią to dłużej niż ja i wielokrotnie kierując się ich wskazówkami, jadłam naprawdę dobre rzeczy. Jednak w przypadku Wilczego Głodu zastanawiam się, czy byłyśmy na pewno w tym samym miejscu. 

Lokal działa od niedawna, a już zyskał sobie wielu fanów. Pierwsze powakacyjne kroki kierujemy więc właśnie tam. Dobrze, że zarezerwowałam stolik bo lokal jest pełny. Wnętrze przyjemne, duże okna, ciekawe dodatki (maskotka wilk pożerający babcie z IKEA bardzo trafiona).
Karta dość krótka, egzotycznie brzmiące dania (nanbanzuke, shanklish, menasha). Dziwi nas jednak fakt, że w Wilczym Głodzie tak mało dań z mięsem. Rozczarowana jest zwłaszcza męska część naszej grupy. 

Zamawiamy większą część karty. Obsługa ciągle nas za wszystko przeprasza. Za to, że czegoś nie ma, za to, że dopiero zaczynają i jeszcze wszystkiego muszą się nauczyć, za to, że nie ma koncesji... Przepraszania jest dużo i ma to w sobie wiele uroku i raczej wzbudza to nasz uśmiech niż zdenerwowanie. 

Mimo pełnego lokalu dania pojawiają się dosyć szybko. Buraczkowa zalewajka śledziowa to nasz numer jeden! Nanbanzuke (smażony łosoś w zalewie z warzywami) jest fajnie podane i smakuje nieźle, ale papryka w zalewie dominuje i delikatnie psuje japońskość tego dania. Flaczki z boczniaka to pomysł trafiony, niestety na myśl przywołują zwykła zupę. Pasztet z gęsi to solidny kawał jedzenia i na 4 osoby jest w sam raz, jednak nie wyobrażam sobie zjedzenia takiej porcji w wersji solo. Szanklish smakuje ciekawie, jednak gdyby podać go z pomidorami, cebulą i oliwą z oliwek, czyli w wersji tradycyjnie syryjskiej, mógłby śmiało uzyskać miano najsmaczniejszej przystawki w karcie. 
Dalej zaczynają się schody. Plastry indyka na rukoli, chrupiące pałki z kurczaka i pierożki z dynią i kaszą jęczmienną nie wzbudzają naszego zachwytu. Ogarnia nas raczej wesołość, zwłaszcza kiedy patrzymy na pierożki, którym daleko od ich maleńkich krewniaków. Na talerzu leżą pierogiganty, które rozmiarem pokonują nawet, te serwowane w barze Bambino przy Kruczej.
Gwóźdź do trumny stanowi sałatka nazwana Król Burak. Burak, feta, rukola, smażone orzechy włoskie, dressing balsamiczno-miodowy i pomarańcza po marokańsku. Brzmi klasycznie i ciężko coś takiego zepsuć dlatego pytam skąd nagle w tej sałatce tona cebuli skoro nie ma o niej mowy w menu. Dresingu jest jak na lekarstwo, a rukola już lekko klapnięta. Dziwi mnie, że kuchnia wogóle wydała takie danie. Być może szef Wojtek akurat miał wolne ;-)
No i na koniec deser. W karcie dwie pozycje. Decyduje się na mus z mascarpone i bitej śmietany, posypany belgijskim kakao na kruszonce. Z pośród miliona deserów tu decydują się podać coś absolutnie niezjadliwego. Deser smakuje raczej jak masło z bitą śmietaną. Kruszonka jest ale jako posypka na talerzu, a nie integralna część deseru. Na szczęście kawa jest dobra!

Wizji na powrót raczej nie mam, a szkoda bo jadłam w paru miejscach, gdzie kuchnią rządził Wojciech Strus i wspominam to raczej dobrze. Fajny pomysł na wymieszanie dań ze skrajnie różnych stron świata, gorzej z wykonaniem. Głodne wilki, a co za tym idzie głodne gospodynie muszą szukać dalej miejsca dla siebie.












Wilczy Głód, ul. Wilcza 29a, Warszawa