piątek, 29 listopada 2013

Tajska Warszawa

W naszym domu zawsze pojawia się lekki konflikt dotyczący wyjść do tajskich czy też ogólnie azjatyckich lokali.
J. uważa, że są to wycieczki zupełnie bez sensu, że to jest słabe jedzenie, adoptowane do polskich warunków, w niczym nie przypominające tego co można zjeść w Azji, a do tego nieadekwatnie drogie. Dużo w tym racji jednak zawsze stawiam na swoim i jak zaraz przeczytacie, różnie się to kończy. 

Zacznijmy od Why Thai Food&Wine. Restauracja wybrana przez czytelników w plebiscycie Gazety Wyborczej. Byliśmy tam dwa razy raz przed nagrodą drugi raz tuż po.
Obie wizyty odbyły się nazwijmy to tłumnie. Było nas dużo więc można było popróbować wielu potraw. Pośród zamówionych dań znalazły się: grillowane szaszłyki w tajskiej marynacie z sosem orzechowym (czyli po prostu satay), smażone sajgonki z domowym słodko-kwaśnym sosem chili, zupa tom yum, zupa won-ton, tradycyjnie pad thai, wołowina z chili i tajską słodką bazylią, kurczak z woka z orzechami nerkowca i jeszcze kilka innych dań, które nie sposób zapamiętać.
Podczas drugiej wizyty mocno zapadła nam w pamięć kaczka z ananasem w czerwonej paście curry. To było naprawdę dobre danie aczkolwiek do skopiowania w domowych warunkach. Jeszcze jeden fakt, który pamiętam z tej drugiej wizyty to rozpadające się menu. Proszę Państwa, Knajpa Roku?
Należy pamiętać, że porcje nie są powalacjące w przeciwieństwe do rachunku, Singha czy Tiger (tajskie piwa) w karcie nie występują, za to wybór win jest naprawdę ciekawy. Tylko jak to wszystko ma się do Tajlandii.

Kolejny odwiedzony przeze mnie lokal to, owiany niezrozumiałą dla mnie sławą, Naam Thai na Saskiej Kępie.
Nie będę się rozpisywać bo też nie ma o czym.
Drogo, średnio smacznie, kiepska obsługa, która o daniach wie niewiele. Obok deseru sticky rice z mango figurują francuskie tarty. Kolejne nieporozumienie.

Na tle tych dwóch najlepiej wypada skromnych rozmiarów TUK TUK przy Placu Zbawiciela.
Luźna atmosfera baru sprawia, że można tam wracać. Satay jest bardzo smaczny. Zamawiamy nawet dokładkę. Sos orzechowy jedno z nas wylizuje do ostatniej kropli. Pad thai poprawny, laksa ciut za słodka ale i tak smakuje. Panang curry bije wszystko o głowę. Jest miło, można głośno rozmawiać! W ciepłe dni warto siadać na dworze bo ogromnym minusem jest wentylacja. Po godzinie obiadowania wszystkie ubrania muszą trafić do pralki. 

Ciekawostką jest to, że z bogactwa kuchni tajskiej nasze polskie lokale serwują satay, który oryginalnie jest indonezyjski, sajgonki jak wiadomo z Wietnamu, zupę won ton pochodzącą z Chin czy malezyjską laksę. Nic tylko się uśmiechać. Pewnie ktoś powie, że to przecież to jeden region kulturowy i strefy wpływów są bardzo silne i kraje te kulinarnie oddziaływały na siebie od wieków. Ja jednak jestem zdania, że można inaczej jeśli się tylko chce.
Dodatkowo należy wspomieć, że marchewka, która w tak dużej ilości występuje w  omawianych restauracjach jest bardzo trudna do znalezienia w tamtym rejonie świata. Tu kolejny uśmiech.

Podsumowując tylko TUK TUK zasługuje na pochwałę bo nie opakowuje tajskiego jedzenia we francuskie wina, polskie piwa czy białe obrusy. Polecam!

PS!
Podobno warto zjeść tajskie w budzie pod Halą Mirowską. To dopiero przede mną.


https://www.facebook.com/tuktukbar






sobota, 23 listopada 2013

Genialna tarta ze śliwkami w karmelowym kremie

Dostałam w prezencie od koleżanek kurs gotowania w Akademii Miele. 
Temat tarty i tarteletki. Prowadząca słynna Eliza Mórawska/White Plate!

Na temat samego kursu, prowadzącego i miejsca powinnam chyba stworzyć oddzielny post.
Tymczasem chciałam podzielić się Wami przepisem, który opanowałam na kursie.

Niby nic szczególnego: śliwki, karmel, vanilia a jednak okazuje się, że jest to produkt silnie uzależniający i w smaku obłędny. Nie znalazł się jeszcze taki, któremu by nie smakowało. 

Jestem przekonana, że można używać różnych owoców. Ja akurat, ponieważ jest sezon, wybrałam śliwki.

Podaję przepis:

Spód:
100 gram masła
2 żółtka
200 gram mąki
2 łyżki śmietany 18%

Środek:
400 gram owoców
100 gram masła
150 gram cukru
pół laski vanilii
100 ml śmietany
2 jajka

Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni.
Ze składników na spód zagniatamy ciasto. Wylepiamy nim formę około 26 cm. Pieczemy przez 12-15 minut.
Na głębokiej patelini lub w rondelku topimy masło. Wsypujemy cukier i mieszając od czasu do czasu czekamy około 15 minut do momentu, aż zacznie się karmelizować.
W między czasie łączymy śmietanę z jajkami i ziarenkami vanili.
Kiedy cukier zacznie stawać się brązowy dodajemy owoce i razem karmelizujemy przez jakieś 2 minuty. 
Następnie przekładamy same owoce na tarte. 
Pozostały karmel łączymy powoli z wcześniej przygotowaną śmietaną. 
Zalewamy owoce powstałym płynem i wstawiamy do piekarnika na 30 minut lub też do momentu aż masa się zetnie.









wtorek, 12 listopada 2013

Jamie Olivier - 15 minut w kuchni

Od jakiegoś czasu w naszym domu zapanowały nowe zwyczaje żywieniowe. 
Mój mąż w pracy codziennie zjada porządny, dwu daniowy lunch, przez co zniknęła potrzeba gotowania tak dużych obiadów, jak to miało miejsce kiedyś.
Po pracy jemy więc coś małego na przykład sałatę, quesadillia czy kanapki w stylu italian blt.

Tymczasem w księgarniach pojawiał się nowy Jamie i jestem nim absolutnie zauroczona.
Na okładce przeczytamy: superszybkie, smaczne a na dodatek zbilansowe posiłki na każdy dzień tygodnia. Dla mojego domowego gotowania to strzał w dziesiątkę.  

Zaczynam od jutra! Będę dawać znać!





niedziela, 3 listopada 2013

Tu liczy się ilość - Restauracja Ewa Zaprasza

Ewa Zaprasza to miejsce znane z rewelacyjnej polskiej kuchni. Kto by pomyślał, że w małym nadmorskim Sasinie znajduje się taka perła w koronie. Doskonałość tutejszych potraw zachwalało wielu, w tym słynny Maciej Nowak, który podobno na swoją ostatnią wieczerzę zjadłby śledzia w majonezie właśnie od Ewy. Hm...

Podczas ostatnich nadmorskich wakacji postanowiliśmy w końcu sprawdzić, czym zachwyca się pół Polski i grono naszych znajomych. Motywacja była tak silna, że na obiad postanowiliśmy jechać aż 80 km. Dotarliśmy do wrześniowego, pustego Sasina. Na parkingu tego dnia akurat wyjątkowo mało aut. W sezonie podobno ciężko tu o miejsca nie tylko na parkingu ale i przy stole. Mamy więc szczęście. W środku dziwnie. O gustach się nie dyskutuje ale wrażenie niezbyt pozytywne. Boazeria, wykładzina, komiek bez ognia,krzesła jak u babci. Wszystko utrzymane w beżach i bielach. Niby ma być przytulnie ale jest raczej kiczowato i pojawiają się skojarzenia z wystrojem podrzędnego lokalu. Dobrze jesteśmy już na miejscu, po długiej podróży, więc nie dajmy się zmylić wystrojowi. Być może zaraz na naszych talerzach pojawią się potrawy, które przeniosą nas w inny świat.

Jest nas czwórka dorosłych plus dziecko więc będzie co próbować. Na wstępie dopytujemy o śledzia, który jako miłe czekadełko pojawia się przed przystawkami, razem ze sporą ilością pieczywa. Śledź jest bardzo dobry ale żeby od razu kwalifikować go na ostatni posiłek w życiu to lekka przesada. Znam co najmniej 3 osoby, które spokojnie mogłyby stawać z Ewą w szranki w tej kategorii.

Zacznijmy od przekąsek. Carpaccio z półgęska jest cieniutkie i rozpływa się w ustach. Całość psuje jednak oprawa talerza. Nijak do dania staropolskiego, które współcześnie osiągnęło tytuł produktu regionalnego z Pomorza, mają się oliwki, suszone pomidory, kapary, marynowane cebulki i sos z octu balsamicznego. Włoskie antipasti pojawiają się zresztą jako towarzystwo do każdego z dań głównych. Ślimaki po burgundzku są niczego sobie. Plus za specjalne sztućce!

Przejdźmy do dań głównych. Pieczeń z dzika z ziemniakami i zasmażanymi warzywami jest bardzo sucha. Podobnie sprawa ma się z królikiem. Polany sosem i zaserwowany z buraczkami nie rozkłada na łopatki. Golonka podana z różnymi sosami budzi zadowolenie konsumenta. Najlepiej ze wszystkiego wypada pieczona szynka w sosie chrzanowym z ziemniakami i pieczonymi warzywami. 
Mały człowiek towarzyszący nam wybiera rosół, jednak nigdzie nie ma informacji, że zostanie on podany z lanymi kluseczkami co nas dorosłych cieszy i smakuje, jednak nie podchodzi pod gusta 3 latka. 
Składając sztućce rozumiemy zapis w karcie, o możliwości zamówienia połowy porcji za 70% jej ceny. Ma to nawet sens bo nie sposób przejeść ilości podanego jedzenia. Jest tego bardzo, ale to bardzo dużo. Prosimy o zapakowanie na wynos.
Nie ma możliwości, żebym nawet najedzona po brzegi nie skosztowała jakiegoś deseru. Tu wybieramy lodowy sernik miodowo-cynamonowy i gruszki w sosie waniliowym. O sernik walczymy zaciekle bo jest obłędnie smaczny. Gruszki są dobre aczkolwiek niezbyt oryginalne.

Niestety tak jak w tytule tego wpisu tu liczy się ilość. Bynajmniej nie oznacza to, że jakość jest słaba bo z wyjątkiem suchego dzika i królika było smacznie. Ilość jednak rządzi. Nie było by przecież wstydem podać wszystkie te dania bez setek włoskich ozdobników, malin czy pomidorków koktajlowych. Po co mieszać dobre polskie zasmażane warzywa z zielonymi oliwkami. 

Mimo wszystko Ewa nadal będzie zapraszać. Nam jedna wizyta w zupełności wystarczy. Panie Maćku proszę o kontakt to podeślę parę adresów na śledzie ;-)









http://www.ewazaprasza.com.pl
https://www.facebook.com/EwaZaprasza