czwartek, 17 marca 2016

Natto - fermentowana soja długowieczności

Jak wygląda Twoje śniadanie? Czy jesteś wielbicielem owsianki czy może wolisz zjeść dwa jaja na miękko ze świeżym pieczywem? A może uwielbiasz śniadanie na słodko - takie z croissantem i powidłami? A co powiesz na klasyczną kanapkę z serem i pomidorem? Każdy z nas ma swoją ulubioną wersję śniadania. Pamiętajmy, że nasze europejskie zwyczaje odbiegają znacznie od tego, co je się w innych częściach świata. To co o poranku ląduje na talerzu na Sri Lance czy w Japonii, jest tak samo dalekie naszym zwyczajom kulinarnym, jak kraj z którego pochodzi. 

Moja przyjaciółka, miłośniczka wytrawnych azjatyckich śniadań, z ostatniej wycieczki do Japonii przywiozła nam natto, czyli soję poddaną procesowi fermentacji bakteriami Bacillus Subtillis Natto, którą serwuje się z sosem sojowym i musztardą, najcześciej na ryżu. 

Ale co to właściwie jest to natto? Po pierwsze to nattokinaza czyli enzym, który rozrzedza krew tym samym zapobiega zakrzepom. Po drugie to witamina K2, która chroni nas przed osteoporozą i miażdżycą, zmniejsza poziom cholesterolu i obniża ciśnienie krwi. A na dodatek zawiera błonnik, izoflawony sojowe i białko, które razem regulują naszą mikroflorę jelitową. W skrócie samo zdrowie i jeden z sekretów długowieczności w Japonii. 


Po paru miesiącach od otrzymania wspomnianego podarunku, zaczęliśmy zastanawiać się wspólnie, czy natto można zrobić samemu. Soja jest powszechnie dostępna, ale co z bakteriami? Okazało się, że są dostępne w jednym, jedynym sklepie internetowym w Polsce. Podczas poszukiwań okazało się również, że jest firma, która natto produkuje i dostarcza Ci gotowe kurierem do domu. My postanowiliśmy jednak podjąć wyzwanie i przygotować je sami.



Nasz japoński nie jest aż tak zaawansowany żebyśmy potrafili rozszyfrować załączoną do bakterii instrukcję. Na szczęście w internecie jest sporo filmów instruktażowych, jak przygotować natto domowymi metodami. Poniżej podam wam opowiedzianą moimi słowami instrukcję produkcji natto. Nadmienić trzeba, że od startu do finalnego gotowego do spożycia produktu minie kilka dni :) Nie przejmujcie się jednak. Nie taki diabel straszny.

Bardzo ważne w procesie szykowania natto jest, aby każdy element, z którego korzystasz czy jest to miska do namaczania, garnek, w którym gotujesz czy najważniejszy pojemnik do fermentacji, zostały przez ciebie uprzednio wysterylizowane. Wystarczy potraktowanie wszystkiego wrzątkiem.

Na początek wybraną przez nas soję (załóżmy opakowanie 350 gram) wysypujemy na sitko i następnie przebieramy w poszukiwaniu uszkodzonych, zanieczyszczonych ziarenek. Po odsianiu, całość płuczemy dokładnie pod zimną wodą. Soję umieszczamy w głębokim naczyniu i zalewamy przegotowaną i ostudzoną wodą. Wody powinno być trzy razy tyle co soi. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy na namaczania na 18 godzin. Dobrym dniem do rozpoczęcia całego procesu jest piątek w okolicy godziny 19:00 ale nie musicie się tym sugerować.


Następnego dnia, w naszym przypadku w sobotę o godzinie 13:00 rozpoczynamy gotowanie soi. Sugeruję gotowanie na parze, wtedy najmniej uszkodzimy ziarenka. Nie posiadam parowaru a jedynie nakładkę na garnek, która doskonale się sprawdza. Soję na niewielkim ogniu gotujemy mniej więcej 5 godzin. Dolewamy wody do garnka, jeśli zaczyna nam jej ubywać. Po mniej więcej 5 godzinach możemy sprawdzić czy soja osiągnęła pożądaną miękkość. Pamiętaj nie może się rozpadać. Musi być delikatna i miękka!


Przed upływem czasu gotowania soi zajmij się piekarnikiem. Optymalna temperatura do fermentacji to coś pomiędzy 37 a 43 stopni. Nie jest łatwo wpasować się idealnie w ten przedział, dlatego my zastosowaliśmy dodatkowy termometr elektroniczny. 

Następny krok jest dosyć istotny. Trzeba go przeprowadzić szybko i sprawnie. Pamiętaj aby wszystko wysterilizować przed użyciem. Na początek naszykuj sobie potrzebne elementy czyli: 

1. miseczkę i 20 ml przegotowanej i ostudzonej wody
2. pojemnik przeznaczony do fermentacji (doskonale sprawdzają się IKEA 365+)
3. gazę jałową lub też nową cienką kuchenną ściereczkę (ją też trzeba wysterylizować)
4. dużą łyżkę do przemieszania soi z bakteriami


Wymieszaj  czubatą łyżeczkę bakterii z wodą w miseczce. Następny krok musi odbyć się, kiedy soja jest jeszcze gorąca. Zdejmij garnek z ognia i całą soję przełóż do pojemnika przeznaczonego do fermentacji. Na parującą soję wylej zawartość miseczki z bakteriami i rozprowadź delikatnie mieszając. 


Przykryj najpierw ściereczką, następnie pokrywką i wstaw do piekarnika na 22-24 godziny. Tak tak, to nie są żarty. Fermentacja powinna trwać dobę :)

No i mamy niedzielę. Rodzinne śniadanie, obiad u dziadków, a soja cały czas siedzi w piecu. Ustawcie sobie budzik w telefonie, żeby o niej nie zapomnieć. Po wyjęciu z pieca możecie sprawdzić czy Wasz produkt osiągnął śluzowatą i lepką konsystencję. Jęśli tak to znakomicie. Już prawie jesteście u celu. Teraz do lodówki na całą noc.




No i w końcu jest. Po 3 dniach pracy w końcu możemy zjeść najzdrowsze ze śniadań. Ryż, dymka, musztarda i sos sojowy i natto. Samo zdrowie.


Nasze natto możemy przechowywać w lodówce około tygodnia. Poczęstujcie swoich znajomych. Zachęćcie ich to wspólnej produkcji i cieszcie się super zdrowym śniadaniem.

Bakterie kupicie tu:

wtorek, 24 listopada 2015

Praga - opera w dwóch aktach

Uwertura

Czeska Praga. Nigdy nie byłam, a zawsze bardzo chciałam. Śmiałam się, że zbyt blisko. 7 godzin jazdy samochodem. Prawie tyle co do Zakopanego albo nad morze. Doskonale się złożyło, że razem z moją przyjaciółką zostałam zaproszona na premierę Normy Belliniego do Praskiej Opery Narodowej. Przed nami do zagospodarowania były dwa dni, które skutecznie wypełniłyśmy nie tylko zwiedzaniem ale i dobrym jedzeniem.

Akt 1
Scena 1

Śniadanie w Café Savoy

Na samą myśl o wizycie w słynnej Café Savoy od razu się uśmiecham. Zlokalizowana w dzielnicy Mala Strana cieszy się niesłabnącą popularnością zarówno wśród turystów jak i prażan. W weekend nie sposób znaleźć tu wolne miejsce bez wcześniejszej rezerwacji. My trafiamy tam w tygodniu i szczęśliwie od razu mamy stolik. Siedzimy na antresoli z perspektywą na większą część kawiarni, zachwycając się wnętrzem, oglądając neorenesansowy sufit datowany na rok 1893 i podpatrując elegancko ubraną obsługę, która uwija się jak ulu z gracją i precyzją bez krzty chaosu czy zdenerwowania.
Otwieram kartę i od razu wpadam w lekkie uniesienie, gdyż oprócz zestawów śniadaniowych i innych porannych straw widzę obszerne menu herbaciane, na które składają herbaty Ronnefeldta i Mariage Frères prosto z Paryża. Jestem wielką fanką paryskiej herbaciani. Przekraczając jej próg można poczuć się jak w cesarskich Chinach XVIII wieku, kiedy herbaciarnie przeżywały swój największy rozkwit. Podobne wrażenie towarzyszy nam w Café Savoy, gdzie czas jak by stanął w miejscu. 
Zamawiamy śniadanie Savoy (jajko na miękko, ser, szynka, ciasto orzechowe, czekolada do picia), omlet Savoy z serem Gruyère oraz tosty francuskie z owocami. Do tego oczywiście herbaty. Kelner nieinwazyjnie informuje mnie, że w zestawie śniadaniowym przewidziano gorącą czekoladę. Upewnia się czy jestem przekonana do zamówienia herbaty, czy to oby nie za dużo płynów. Nie mam wątpliwości. Herbata musi być. Ani się obejrzymy jak lądują przed nami nasze zamówienia. Herbaty są już odpowiednio zaparzone, tak aby klient nie musiał się trudzić. Wszystko jest pachnące, świeże i przede wszystkim smaczne. Gorąca czekolada podbija nasze serca. Jemy ze smakiem a uśmiechy nie schodzą nam z twarzy.
W Café Savoy nie ma miejsca na przypadek. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach, począwszy od menu a skończywszy na strojach obsługi czy naczyniach, na których serwuje się dania. Restauracja należy do Grupy Ambiente (można ich nazwać grupą trzymającą władzę), która ma pod swoimi skrzydłami kilka z lepszych miejsc na kulinarnej mapie Pragi. Jeszcze jedna wizyta w ramach tej sieci przed nami.

Scena 2

Szybki lunch w Zebra Asian Noodle Bar

Praga Azją bogata. Mnóstwo tu knajp i knajpek z azjatycką kuchnią. Sklepy spożywcze prowadzą Azjaci. Znajome z Azji Południowo-Wschodniej smaki, przyprawy i warzywa atakują nas z każdej strony. Cieszy to bardzo bo obie jesteśmy fankami tamtego kulinarnego regionu świata. 
Spacerując w piękną pogodę, mając jeszcze w głowie Savoya, robimy krótki przystanek w Zebrze aby podładować akumulatory. W podtytule mamy Asian Noodle Bar więc zapowiada się dobrze. Makarony jednak odpuszczamy i decydujemy się na nasze ulubione zupy Tom Kha i Tom Yum. Nowoczesne wnętrze, kucharze pracujący na naszych oczach, wszystko fajnie. Ciut gorzej jest z jedzeniem. Małe miseczki średnich zup. Śmiejemy się z wielkości łyżek do zupy bo są naprawdę ogromne. Niepocieszone opuszczamy lokal nie mogąc doczekać się kolacji.
Scena 3

Kolacja w Sansho

Gdzie zjeść wyjątkową kolację jeśli jest się w Pradze 2 dni. W dniu przyjazdu czytam trochę stron praskich foodies. Wszędzie pojawia się to samo miejsce. Sansho! Wchodzę na ich stronę i widzę Asian Casual Fine Dining oraz Whole Animal Restaurant. No to mamy dobry początek. Czytam dalej i coraz bardziej chcę tam iść. Szef i jednocześnie właściciel restauracji Paul Day łączy w Sansho to co w moich oczach Praga ma najlepszego do zaoferowania, czyli bogactwo azjatyckich smaków połączone z wysoką jakością czeskiego mięsa. 
Ale pojawia problem, bo moi towarzysze nie jedzą mięsa :) Dzwonię więc do restauracji i ucinam sobie miłą pogawędkę na temat naszej krótkiej wizyty, olbrzymiej chęci odwiedzenia ich restauracji i tematu menu bezmięsnego. Wszystkie problemy rozwiązują się na poczekaniu. Udaje nam się dostać stolik, mięso w menu zostanie zamienione na owoce morza ... Zero problemów, dobry humor dopisuje.
Do Sansho docieramy tuż przed 18:00. Surowe wnętrze, przemysłowe lampy, polne kwiaty w wazonach i menu degustacyjne (wieczorami to jedyna możliwość).
Zaczynamy kolację od wody z ogórkiem i lampki wina. Jako pierwsze pojawia się przed nami sashimi z łososia w oleju sezamowym. Delikatność łososia podkreślona olejem, paseczkami imbiru, szczypiorkiem, sezamem oraz czerwonym pieprzem rozpoczyna tą wyjątkową podróż. Jak drugie dostajemy Sansho Frito Misto panierowane kawałki owoców morza podbite kolendrą. Smakuje umiarkowanie ale i tak czyścimy talerz. Kolejne objawienie to sałatka z wędzonego w herbacie jaśminowej pstrąga z zieloną papają i karambolą. Nasze zmysły pracują już na najwyższych obrotach, a to dopiero początek. Następnie wegetarianie dostają okrę z tofu i sambalem, a przede moimi oczami pojawia się danie, które na bardzo długo pozostanie w mojej głowie. Boczek z arbuzem. Brzmi dziwnie /smakuje obłędnie. Boczek pachnie świątecznym piernikiem, a arbuz poraża intensywnością swojego koloru jak by go ktoś sztucznie podrasował. Całość rozpływa się na języku dając endorfinowego kopniaka. Potem przychodzi czas na kraba z majonezem wasabi podanego w bułce przypominającej pampucha. Podobno to ich najbardziej popularne danie w nas nie budzi aż tak dużych emocji. Czas na danie główne czyli panang curry z jagnięciną, plackami roti i konfiturą z cebuli. Delikatność mięsa nigdzie dotąd niespotykana cieszy podniebienie. Wegetarianie jedzą curry z owocami morza i warzywa z patelni. Z powodu braku deseru w naszym menu degustacyjnym, właściciel przynosi nam pączki z sąsiedniego lokalu, którego również jest właścicielem i do którego zaprasza nas na krótką wycieczkę. Dzielimy się naszymi spostrzeżeniami i zapraszamy do Warszawy. 
Sansho jest naprawdę warte polecenia. Czuliśmy się tam doskonale, swobodnie, dopieszczeni smakami.



Akt 2
Scena 1

Śniadanie w Café Imperial

Podobno o wpływy w śniadaniowym świecie Pragi walczą Café Savoy, Café Louvre i właśnie Café Imperial. Savoy za nami. Na drugą śniadaniową wizytę wybieramy kolejną słynną lokalizację - Imperial. Złotem opływające, przebogate wnętrze Art Noveau onieśmiela. Trudno poczuć się swobodnie. Jeśli chodzi o jedzenie to nie pojawiają się ani ahy, ani ohy. Jajka po benedyktyńsku są podane na olbrzymiej bułce z gigantycznym plastrem szynki. Jajka na miękko podane ze szczypiorkiem i parmezanem okazuję się bardziej trafione choć nic w nich nadzwyczajnego nie znajdziemy. Pieczywo nie zachwyca a kawa jest po prostu słaba. Delikatnie rozczarowani opuszczamy tą pompatyczną przestrzeń.

Scena 2

Obiad w Inchnusa Botega Bistro

Znowu Mala Strana ale tym razem przenosimy się na Sardynię. Przytulny lokal z codziennie zmieniającą się kartą. W restauracji można również kupić wina, oliwy, sery czy szynkę sprowadzaną prosto z Sardynii. 
Pomimo, że codziennie zmienia się menu, niektórych pozycji w karcie brakuje jak chociażby bruschetty z kurkami, na myśl o której zaczęłam nerwowo przełykać ślinę. Nie poddajemy się jednak. Zamawiamy suflet z dyni na sosie z czerwonego wina, grillowane kałamarnice z sałatą, figami i bruschettą z tapenadą, linguini z mulami i tiramisu na deser. 
Jest klimat, jest smak i nie ma czego żałować. 

Scena 3

Kolacja w Cestr

W budynku Muzem Narodowego mieści się Cestr. Kolejna z restauracji zrzeszonych w Ambiente Group. Tu rządzi mięso!!! Udajemy się tam tuż po premierze w Operze Narodowej. Jesteśmy tuż przed zamknięciem ale jeszcze udaje nam się złożyć zamówienie. Jest późno więc jemy z umiarem. Zamawiam tatara, którego serwują z chipsami i chlebem z czosnkiem. Oj jak ja lubię surowe mięso. Tatart w Cestr nie zawodzi. 
Nie mogę oprzeć się deserowi jakim są lody z ciemnego piwa ze śliwką i spienionym karmelem. Podane dosyć tandetnie w kuflu od piwa rekompensują prezentację smakiem.
Do Cestr trzeba jednak wybrać się na steki bo tym szczyci się ten lokal. Warto też zajrzeć w drodze do toalety na przeszklony pokój rzeźnika bo jest to niewątpliwa atrakcja tego miejsca.

Ciekawostka

Moim małym praskim odkryciem jest wypity w Cafe de Paris napój z kwiatów czarnego bzu. Jeśli traficie gdzieś na napoje Belvoir pochodzące z Leicestershire w Anglii zamawiajcie w ciemno!!! 

Praska przygoda za mną. Ten tekst dedykuję Dominice i mam nadzieję, że jeszcze nie jedna taka kulinarna przygoda przed nami.

I na koniec przydatne informacje:

Cafe Savoy: www.cafesavoy.ambi.cz
Sansho: www.sansho.cz
Cafe Imperial: www.cafeimperial.cz



środa, 7 października 2015

Kosmopolitycznie przy Twardej czyli lunch w Ceviche Bar

Budynek Cosmopolitan przy Twardej to w rzeczy samej miejsce wolne od podziałów czy konfliktów, dążące do jedności świata w tym wypadku kulinarnego. Tu na parterze wieżowca sąsiadują ze sobą SAM, La Fromagerie, Odette, Benihana oraz nasz tytułowy bohater czyli Ceviche Bar. 

Ceviche Bar firmuje swoim nazwiskiem Martin Gimenez Castro znany szerszej publiczności jako zwycięzca pierwszej edycji Top Chef Polska. Martin konsekwentnie przemyca na nasz polski grunt wpływy z Ameryki Południowej a nowo powstałe miejsce jest niewątpliwie tego dobry przykładem. 

Wpadamy z przyjaciółką na szybki lunch. Ona w pędzie, jak po treningu. Obie głodne. W lokalu dosyć pusto choć pewnie niebawem się to zmieni. Wnętrze całkiem przyjemne. Z jednej strony ciekawy mural przywołujący podróżnicze wspomnienia, z drugiej ściana lustra (sprytny architektoniczny zabieg). Otwarta kuchnia, obsługa ubrana w oryginalne zapaski z ciekawymi grafikami. 

Zamawiamy ekspresowo zupę rybną z menu lunchowego oraz dwa różne ceviche. Ja biorę Mixto w skład którego wchodzą krewetki, okoń morski, łosoś i leche de tigre, moja przyjaciółka decyduje się na Corvinę zwaną rybą orłem. 

W oczekiwaniu na dania mamy okazję bardziej przyjrzeć się szczegółom. Mamy tu kącik z wygodnymi kanapami, bar z prawdziwego zdarzenia i miejsce dla DJ'a. To, że jesteśmy w barze a nie w restauracji podkreśla muzyka. Pomimo pory lunchowej można się poczuć jak by się było w mocno zaawansowanej fazie wieczornego szaleństwa. Muzyka gra bardzo intensywnie, jak dla mnie za bardzo. Rytmy raczej skłaniające do ruszenia nogą niż do chwili wytchnienia podczas dnia pracy. 

Po chwili pojawia się niewielkich rozmiarów zupa rybna. Ciepły bulion z delikatnymi kawałkami ryby wprowadza mnie w miły nastrój i uspokaja pierwszy głód. 


Tylko chwilę czekamy na clue programu. Mixto składa się z trzech elementów i każdy z nich jest bardzo wyczuwalny. Krewetka jest pozytywnie twardawa, łosoś tłuściutki rozpływający się na języku a okoń bardzo delikatny. Wszystko pływa ale nie topi się w leche de tigre, które podano nam również w formie shotu, co nie wzbudziło mojego entuzjazmu. Leche jest połączeniem rybich soków, limonki, chili, mleka i innych sekretnych składników. Każdy szanujący się chef pochodzący z Ameryki Południowej ma swoją wersję, swój patent na najlepsze leche.


Dodatki do ceviche stanowią pieczone bataty podawane z listkami kolendry oraz nachosy. Dobre uzupełnienie, zwłaszcza dla głodnych.


Oba zamówione dania były dosyć podobne dlatego myślę, że muszę tu wrócić większą grupą aby bardziej zbadać kartę. Może wieczorowa pora i towarzystwo obecnego w karcie Pisco Sour (najbardziej znanego peruwiańskiego koktajlu, który pije się w Peru na każdym rogu) da inny pogląd na sytuację. 

Ceviche Bar
ul. Twarda 2/4




czwartek, 11 września 2014

DOM

Jedna z piękniejszych dzielnic Warszawy czyli Stary Żoliborz. Wśród wielu eleganckich budowli stoi DOM. Bez żadnego szyldu czy informacji co kryje się wewnątrz. Knajpę otworzyli znajomi co najśmieszniejsze w miejscu, w domu w którym jeszcze parę lat temu mieszkała nasza dobra znajoma i nikt nie miał w planach robienia tam restauracji.

Wybieramy się do DOMu rodzinnie. Świeci słońce więc cieszymy się, że zarezerwowany stolik jest na zewnątrz lokalu, na tarasie  z widokiem na piękny zielony ogród. 

Mamy pewne obawy patrząc na kartę ze względu na mamę, która ma wszelkie możliwe uczulenia pokarmowe i w niewielu miejscach poza domem! może coś zjeść, o czym już kiedyś pisałam dosyć obszernie. Mama jednak pełna optymizmu decyduje się na tartę ze szparagami (była tak dobra, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia) a na drugie zjada gnocchi z sosem pomidorowym z menu dziecięcego ;-) (tu również brak zdjęcia). 

Pozostali mają większe pole manewru i bark uczuleń! Pozwalamy więc sobie na więcej swobody. Jako jedyna zamawiam przystawkę w postaci escabeche z makreli, którą ku mojemu niezadowoleniu muszę podzielić się z mężem. Makrela jest delikatna i świetnie zamarynowana. Dodatki w postaci cieniutkich plastrów marchewki i cukini oraz kolendra tworzą przystawkę idealną. Na drugie antrykot z młodymi warzywami z sosem na bazie czerwonego wina oraz filet z pstrąga (bez ości!) z kalafiorem i grejpfrutem. Dla najmłodszej zamawiamy gnocchi z sosem maślanym i parmezanem, które początkowo nie budzą jej zainteresowania bo antrykot u taty na talerzu jest znacznie ciekawszy. Wszystko co jemy jest naprawdę smaczne, nie przytłacza. Dania są lekkie i doskonale skomponowane. Pochłaniamy nawet dziecięce maślane gnocchi, danie banalne ale te DOM-owe są bezbłędne.

Zwieńczenie każdego obiadu czyli deser. Wybór mamy duży. Zamawiamy Frangipane czyli tradycyjną francuska tartę z masą migdałową i gruszkami, sernik z koziego sera z rozmarynem i skórką pomarańczową oraz tartę rabarbarową. Fakt, że po zjedzeniu wszystkich trzech ciast, zamówiliśmy jeszcze jedną porcję sernika mówi chyba sam za siebie. 

Cieszę się, że mogłam mamie pokazać kolejne fajne miejsce na mapie Warszawy. Miejsce po wizycie w którym się nie pochoruje. Miejsce przyjazne dzieciom, psom i jak się okazuje mojej wrażliwej mamie. Może "wszędzie dobrze ale w DOMu najlepiej" zacznie dla niej nabierać nowego znaczenia.











DOM
Mierosławskiego 12, 01-549 Warszawa, tel.: 509 165 712
https://www.facebook.com/DOMmadeWarszawa


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Mezze

O co cały ten ambaras? Nagle cała wegetariańska i wegańska cześć miasta jeździ na Mokotów, żeby zjeść podobno najlepszego falafela w stolicy. Wszyscy jak opętani odwiedzają Mezze. Połowa moich znajomych na facebooku rozpływa się nad tym lokalem i serwowami tak daniami. Gdyby gwiazdkę Michelina rozdawano za ilość pozytywnych postów to Mezze już dawno by ją miało.

Ciut sceptycznie podchodzę do sprawy zwłaszcza po lekturze przygód Basi Stareckiej  w opisywanym tu lokalu. Postanawiam jednak to sprawdzić i zaciągam tam siłą mojego stawiającego opór męża.

Estetyczny pawilon na zielonym skwerze Górnego Mokotowa. Piękna pogoda siadamy więc w ogródku wcześniej zamawiając w środku dwie pity z falafelem. Spory, aż nadto wybór dodatków sprawia, że proszę obsługę o dokonanie wyboru za nas i stworzenie najlepszej lub też najbardziej popularnej ich zdaniem kompozycji. 

Czekamy na słońcu pełni entuzjazmu, bo przy stoliku obok talerze dosłownie wylizane. Czekamy i czekamy. Ciut za długo jak na fast food. Dosyć głodna wkraczam ponownie do wnętrza i delikatnie przypominam o naszym istnieniu. Obsługa odnajduje nas jako Pana i Panią w okularach i po chwili mam nasze jedzenie.

Na wierzchu dwa smaczne falafele. Zjadamy je z aptetytem a potem zaczynają się schody. Dodatków i sosu jest tak dużo, że jedzenie zaczyna sprawiać trudność. Pita namięka sosem i całość robi się dosyć ochydna. Po zjedzeniu warzyw pod spodem odkrywamy kolejne dwa falafele, które są już tak wysmarowane hummusem i rozmiękczone, że natychmiast przechodzi nam ochota na dokończenia dania. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia. Obraz nędzy i rozpaczy tak tylko mogę to ująć. 

Zarzucić mi można zbyt dużą krytykę skoro byłam tam tylko raz i próbowałam jedynie jednej pozycji z menu. Obiecuję więc kiedyś tam wrócić i odszukać to coś co podbiło serca moich znajomych.







Mezze
ul. Różana 1
02-548 Warszawa
tel. +48 605 498 998

https://www.facebook.com/MEZZE.hummusifalafel