sobota, 1 lutego 2014

Wilczy głód na Wilczej

Wróciłam z wakacji. Trzy tygodnie nieobecności, a tu pach kilka nowych miejsc na kulinarnej mapie Warszawy, które trzeba odwiedzić.
Nie będę hipokrytką i mogę śmiało przyznać się, że czytam recenzje moich "koleżanek po fachu", bo wiem, że robią to dłużej niż ja i wielokrotnie kierując się ich wskazówkami, jadłam naprawdę dobre rzeczy. Jednak w przypadku Wilczego Głodu zastanawiam się, czy byłyśmy na pewno w tym samym miejscu. 

Lokal działa od niedawna, a już zyskał sobie wielu fanów. Pierwsze powakacyjne kroki kierujemy więc właśnie tam. Dobrze, że zarezerwowałam stolik bo lokal jest pełny. Wnętrze przyjemne, duże okna, ciekawe dodatki (maskotka wilk pożerający babcie z IKEA bardzo trafiona).
Karta dość krótka, egzotycznie brzmiące dania (nanbanzuke, shanklish, menasha). Dziwi nas jednak fakt, że w Wilczym Głodzie tak mało dań z mięsem. Rozczarowana jest zwłaszcza męska część naszej grupy. 

Zamawiamy większą część karty. Obsługa ciągle nas za wszystko przeprasza. Za to, że czegoś nie ma, za to, że dopiero zaczynają i jeszcze wszystkiego muszą się nauczyć, za to, że nie ma koncesji... Przepraszania jest dużo i ma to w sobie wiele uroku i raczej wzbudza to nasz uśmiech niż zdenerwowanie. 

Mimo pełnego lokalu dania pojawiają się dosyć szybko. Buraczkowa zalewajka śledziowa to nasz numer jeden! Nanbanzuke (smażony łosoś w zalewie z warzywami) jest fajnie podane i smakuje nieźle, ale papryka w zalewie dominuje i delikatnie psuje japońskość tego dania. Flaczki z boczniaka to pomysł trafiony, niestety na myśl przywołują zwykła zupę. Pasztet z gęsi to solidny kawał jedzenia i na 4 osoby jest w sam raz, jednak nie wyobrażam sobie zjedzenia takiej porcji w wersji solo. Szanklish smakuje ciekawie, jednak gdyby podać go z pomidorami, cebulą i oliwą z oliwek, czyli w wersji tradycyjnie syryjskiej, mógłby śmiało uzyskać miano najsmaczniejszej przystawki w karcie. 
Dalej zaczynają się schody. Plastry indyka na rukoli, chrupiące pałki z kurczaka i pierożki z dynią i kaszą jęczmienną nie wzbudzają naszego zachwytu. Ogarnia nas raczej wesołość, zwłaszcza kiedy patrzymy na pierożki, którym daleko od ich maleńkich krewniaków. Na talerzu leżą pierogiganty, które rozmiarem pokonują nawet, te serwowane w barze Bambino przy Kruczej.
Gwóźdź do trumny stanowi sałatka nazwana Król Burak. Burak, feta, rukola, smażone orzechy włoskie, dressing balsamiczno-miodowy i pomarańcza po marokańsku. Brzmi klasycznie i ciężko coś takiego zepsuć dlatego pytam skąd nagle w tej sałatce tona cebuli skoro nie ma o niej mowy w menu. Dresingu jest jak na lekarstwo, a rukola już lekko klapnięta. Dziwi mnie, że kuchnia wogóle wydała takie danie. Być może szef Wojtek akurat miał wolne ;-)
No i na koniec deser. W karcie dwie pozycje. Decyduje się na mus z mascarpone i bitej śmietany, posypany belgijskim kakao na kruszonce. Z pośród miliona deserów tu decydują się podać coś absolutnie niezjadliwego. Deser smakuje raczej jak masło z bitą śmietaną. Kruszonka jest ale jako posypka na talerzu, a nie integralna część deseru. Na szczęście kawa jest dobra!

Wizji na powrót raczej nie mam, a szkoda bo jadłam w paru miejscach, gdzie kuchnią rządził Wojciech Strus i wspominam to raczej dobrze. Fajny pomysł na wymieszanie dań ze skrajnie różnych stron świata, gorzej z wykonaniem. Głodne wilki, a co za tym idzie głodne gospodynie muszą szukać dalej miejsca dla siebie.












Wilczy Głód, ul. Wilcza 29a, Warszawa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz