środa, 11 grudnia 2013

Der Elefant

Oczekiwania były olbrzymie!

Oto, działający od 20 lat lokal, po ponad dwuletniej przerwie, po generalnym remoncie, otwiera na nowo swoje podwoje. Przeglądając stronę internetową byłam przyjemnie zaskoczona. Olbrzymich rozmiarów restauracja, trzy poziomy, projekt wnętrz spod ręki samego Alana Starskiego, sporych rozmiarów plac zabaw dla dzieci, eco filozofia, kuchnia z różnych stron świata - wszystko brzmi pięknie, ale...

Zarezerwowałam stolik, choć lokal jest tak duży, że znalezienie miejsca bez rezerwacji, nie powinno być dużym problemem. Ja jednak chciałam abyśmy siedzieli blisko placu zabaw, żeby rodzice mogli zjeść w spokoju a dzieci, dać upust swojej energii. Tu ogromny plus dla Elefanta. Takiego placu zabaw może pozazdrościć im każda restauracja w Warszawie. Dodatkowym atutem była obecność opiekunki, więc dzieci praktycznie zniknęły nam z pola widzenia.

W nasze ręcę trafia menu. Jest dosyć krótkie, co bardzo lubimy, ale... Kuchnia z różnych stron świata rzeczywiście jest! Mamy tu dosłownie wszystko: naszą polską klasykę w postaci śledzia czy pierogów, elementy greckie, amerykańskie burgery i steki, tajskie zupy i makarony, izraelskie przystawki i sałaty itd.

Dokonujemy wyboru. Na początek meze mix i carpaccio z dresingiem truflowym. Panowie wybierają burgery. Ja decyduję się na ostre singapore noodles z owocami morza. Zamawiamy również dla dzieci rosół oraz chicken fingers ;-)

Napoje. Prosimy o dużą wodę na cały stolik. Kelnerka przynosi nam butelkę 0,75 litra wody Gerolsteiner za 19 złotych. Czy naprawdę lokal tego typu musi robić takie niespodzianki. Od tego momentu zaczynają się dla nas schody i pasma niepowiedzeń.

Zacznijmy od tego, że w lokalu jest dosyć pusto. W okolicy placu zabaw siedzimy tylko my. Muzyka jest rozkręcona tak mocno, że nie możemy rozmawiać, więc prosimy kolejno kelnerkę, barmana, drugą kelnerkę, ale nikt nie wie jak poradzić sobie z tym problemem. Dopiero pojawienie się managera, rozwiązuje nasz problem. Uf!!! Na tym jednak nie koniec. Czekamy i czekamy a jedzenia nie widać. Nagle pojawia się meze i carpaccio, ale w meze brak pity, za chwilę mają donieść.  Niestety kończymy wszystkie przystawki, kiedy na stół wjeżdża obiecana pita. Trudno. Kelnerka chce ją zabrać, jednak nasze protesty udaremniają jej działania (dzieci zjedzą!). Potem znowu cisza. Ni z gruszki ni z pietruszki pojawia się jedno danie dziecięce, które bynajmniej nie wygląda na chicken fingers, ale mała Zośka rzuca się na nie bez zastanowienia, więc nie dociekamy. Do, jak się okazało, sznycla podana jest mizeria ze śmietana bez żadnych dodatków w postaci soli, cukru czy cytryny. Pojawia się rosół a niedługo później burgery i makaron. Mamy wszystko, co zamówiliśmy na stole! Jesteśmy w miarę zadowoleni jednak pierwsze kęsy i czar znowu pryska. Mój makaron nie jest ani ostry ani zjadliwy. Oddaję praktycznie nie ruszone danie. Burger rossini z pastą truflową jest słaby. Druga opcja czyli burger z krewetkami również nie wzbudza entuzjazmu.

Miny mamy nie tęgie. Podchodzi do nas manager i wyjaśnia całe zamieszanie związane z czasem oczekiwania i pomyłkami. Okazało się, że nasze zamówienie trafiło na inny stół i dlatego tak długo czekaliśmy. Strach się bać co się dzieje, kiedy lokal jest pełny. W ramach rewanżu lokal proponuje nam desery, jednak trudno nam podjąć decyzję, gdyż jesteśmy co najmniej rozczarowani zastaną sytuacją. Namawiani przez dwie osoby, zamawiamy deser pavlova i mus kahlua z wiśniami. Niestety tu też nie następuje rehabilitacja.

Wielka szkoda bo mieliśmy wielkie oczekiwania. Podobno część, w której znajduje się fish market, gdzie jest inne menu, jest lepsza. Nie sądzę jednak, że szybko przyjdzie nam chęć aby wybrać się tam ponownie, nad czym ubolewam bo miejsce jest wprost stworzone na obiad z dziećmi a mało nadal takich miejsc na mapie stolicy.

Przepraszam Was za brak zdjęć. Dziś tylko suche fakty!








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz